Kolejne ochłodzenia stosunków między Polską i Ukrainą sprawiają, że można mówić o nadejściu zimy. Polska gościła niedawno aktywnie zwalczającego ukraińską władzę Michaiła Saakaszwilego – byłego prezydenta Gruzji i byłego gubernatora Odessy. Saakaszwili skorzystał z okazji i zorganizował konferencję prasową, oskarżając ukraińskie władze o niszczenie kraju. 13 lutego, podczas wystąpienia w Chełmie, premier Morawiecki, mówiąc o stosunkach polsko – żydowskich, znowu włożył kij w mrowisko. Mówiąc o zbrodniach wobec Żydów, zaczął od Chmielnickiego, a skończył na Hitlerze. W stosunkach polsko – ukraińskich dobrze już było.
Dwa tygodnie temu w Warszawie otworzyliśmy puszkę Pandory, zwaną nowelizacją ustawy o IPN. Reakcja państwa Izrael była natychmiastowa i jednoznacznie negatywna. Zdecydowanie łagodniej zareagowała strona ukraińska – jednak wobec kontrprojektu, który proponował uznać ustawę za wyrażenie pretensji terytorialnych wobec Ukrainy, należy mówić w tym momencie o dużym rozsądku ze strony naszych ukraińskich partnerów i zwykłym farcie Polaków. Przede wszystkim dlatego, że do nikogo z nas chyba jeszcze nie dotarło, że Polska nie ma alternatywy wobec współpracy z Ukrainą. Do ukraińskich polityków natomiast – jak najbardziej.
Biorąc udział w VI Młodzieżowym Kijowskim Forum Bezpieczeństwa, będąc tam jednym z dwóch Polaków, spodziewałem się trudnej przeprawy. Tymczasem okazało się, że kwestia „antybanderowskiej” ustawy, jak się ją powszechnie nazywało na Ukrainie, nie bardzo interesowała uczestników forum. Ukraińcy jak zawsze odnosili się do nas przemiło, ale stopień zainteresowania tym, co się właściwie u nas dzieje, zdecydowanie się zmniejszył. Miejsce kłótni, sporów i deklaracji politycznych zajęło opisywanie miast polskich, które nasi sąsiedzi kiedyś odwiedzili.
Najbardziej chętny do rozpalenia sporu od samego początku był prowadzący konferencję Taras Berezowiec, który trzykrotnie starał się nawiązać do tematu kryzysu w stosunkach polsko – ukraińskich. Wreszcie z ust słowackiej specjalistki Pani Barbory Maronkovej padło wyjątkowo niefortunne porównanie naszych obecnych stosunków z Kijowem do relacji turecko-greckich w latach 50. I 60. XX wieku. Problem polega na tym, że Polska i Ukraina nie posiadają między sobą konfliktu granicznego, nie są organizowane antyukraińskie pogromy, nie są rozważane przesiedlenia. W dodatku elementem szerszego sporu między Grecją i Turcją było ostateczne rozwiązanie kwestii Cypru, który po wyzwoleniu się od brytyjskiego panowania, został częściowo anektowany przez Turcję. Nic takiego nie ma miejsca w stosunkach polsko-ukraińskich, a dokonywanie takich porównań przez rosyjskiego eksperta zostałoby od razu sklasyfikowane jako propaganda i dezinformacja.
Fakt, że porównanie tego typu padło z ust dyrektor natowskiego Centrum Informacji i Dokumentacji jest sam w sobie skandaliczny. Natomiast to, że padło na konferencji organizowanej przez Fundację Open Ukraine Arsenija Jaceniuka i nie wzbudziło większego entuzjazmu kogokolwiek poza stroną polską, świadczy o tym, że Ukraińcy zgadzają się z ogólną tezą, że kryzys w naszych relacjach nastał. Pytanie, jak głęboki.
Rosyjskie zero absolutne
Problem, który zresztą wykładałem moim nowopoznanym kolegom i koleżankom, polega na tym, że Polska od Ukrainy nie może się odwrócić. Jeszcze w międzywojniu, a już na pewno po 1989 roku, postanowiliśmy obrać w naszej polityce zagranicznej bardzo jednoznaczny kurs. Na tyle jednoznaczny, że nikt chyba, poza największymi optymistami (lub pesymistami) nie wierzy, że Polska mogłaby nawiązać partnerskie stosunki z Rosją. Chłodna neutralność to wszystko, na co mogą liczyć Warszawa i Moskwa.
O utrzymanie takiego stanu rzeczy zabiega również Rosja, która raz na kilka lat pozwala sobie na uderzenie w imperialne tony, czym jeży włos na głowie większości polskiego społeczeństwa. Polska natomiast znalazła się w położeniu skrajnie trudnym. Okazuje się bowiem, że poza słynnymi dwiema trumnami, a obecnie dwiema doktrynami – czyli endecką i giedroyciowską – mamy pustkę i brak pomysłów na politykę wschodnią.
Trójmorza, Międzymorza, czy inne Grupy Wyszehradzkie nie zmienią faktu, że ustawiliśmy stosunki z Rosją jako zero absolutne, a relacje ze wszystkimi innymi państwami mogą być tylko lepsze. Jako że większość naszej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa obliczona jest na ograniczanie rosyjskiego zagrożenia i znajdowanie możliwości obrony przed nim, to nie dziwi, że stosunki z państwami poradzieckimi są postrzegane przez ten pryzmat. Innymi słowy, Polska zdolność do uelastyczniania swojej polityki stała się zakładnikiem niechęci i obawy Polaków przed Rosją.
Wie o tym doskonale Rosja, która jeśli chce pokazać Polskę, jako kraj sobie nieprzychylny, co zwykło razić naszych zachodnich partnerów, to ma na to setki sposobów. Potrafi też doskonale prowokować nasze społeczeństwo, gdyż polskie media momentalnie wychwytują wszystkie wzmianki na temat naszego kraju – groźby rzucane przez szeregowych posłów, połajanki Władimira Putina, czy wreszcie 568 odcinek telenoweli pod tytułem „Rosja rozmieszcza Iskandery w obwodzie Kaliningradzkim”.
Kijów ma alternatywę
Tym, co najbardziej będzie nas osłabiało w relacjach z Ukrainą, jest właśnie brak alternatywy wobec współpracy z nią. Wszystkie nasze założenia w polityce wschodniej opierały się od początku III RP na odgradzaniu od Rosji – czy to „kordonem sanitarnym”, czy wspieraniem demokracji w byłych republikach sowieckich, bo one same miałyby być lepsze niż bezpośrednie sąsiedztwo Rosji. Każdą słabość czy ustępstwo na rzecz Rosji interpretuje się jako zagrożenie bezpieczeństwa, a sprawców nierzadko nazywa się zdrajcami. Ocieplenie relacji z Rosją, czy jakakolwiek współpraca polsko – rosyjska przeciwko Ukrainie to czysta literacka fikcja.
W związku z tym nie możemy zagrozić Kijowowi, że jeśli będzie się z nami kłócił, to zwrócimy się o pomoc do Rosji. Bo oczywistym jest, i wie to każdy, kto miał w rękach równocześnie Gazetę Polską i Gazetę Wyborczą, że Polska nigdy nie zaakceptuje współpracy z Rosją. A za Rosją niestety nie ma już nic, w tym znaczeniu, że terytorialny ocean Rosji skutecznie separuje właściwie wszystkie dalsze państwa od nas i tym samym uniemożliwia taktycznie sojusze przeciw Moskwie z Azją Środkową czy Wschodnią.
Ukraina natomiast może sobie pozwolić na więcej. Po pierwsze dlatego, że jak słusznie podkreślał redaktor Zaniewicz, Ukraińcy lubią Polaków. Nie czyni to jednak z Kijowa zakładnika Warszawy, ale pozwala mu na łagodzenie polityki lub jej zaostrzanie – podług potrzeb. Warto zaznaczyć, że Ukraińcy lubią również Rosjan – niekoniecznie rosyjską władzę, ale dostatecznie wielu z nich wierzy, że za konflikt między Ukrainą i Rosją odpowiadają politycy, a zwykli ludzie nie mają z nim nic wspólnego. W wielu częściach Ukrainy, mieszkańcy zgadzają się z tezą, że przeciętnych Rosjan nie można winić za konflikt czy aneksję Krymu. Wziąwszy pod uwagę to, że Rada Najwyższa de facto przegłosowała uznanie Rosji za agresora i okupanta Donbasu oraz Krymu, nie należy tych sentymentów lekceważyć. Jakiekolwiek inne państwo w stanie wojny z Ukrainą raczej nie mogłoby liczyć na podobny sentyment jej mieszkańców.
Równocześnie Ukraina może przebierać w potencjalnych sojusznikach. Tradycyjnie nie najgorsze pozostają relacje Kijowa z Berlinem. Ukrzywdzona mniejszość tatarska, której Ukraina stała się obecnie zagorzałym obrońcą, to świetny pretekst do budowy relacji z Turcją. USA dostarczyły ostatnio na Ukrainę przenośne systemy uzbrojenia przeciwpancernego Javelin, więc należy zakładać, że Waszyngton jest zainteresowany rozwijaniem współpracy wojskowej. Ukraina do Unii Europejskiej raczej nie wejdzie, może natomiast starać się wygrać jak najwięcej od samej Brukseli, która dla poprawy wizerunku będzie Ukrainę wspierać. A w sytuacji, gdy uspokoiłaby się sytuacja na Donbasie, czy tak trudno wyobrazić sobie powrót do ostrożnych, ale stabilnych i rozwojowych relacji z Moskwą na wzór gruziński? Ukraina obecnie nie może naturalnie liczyć na taki poziom tych relacji, jaki posiada Polska dzięki członkostwu w UE czy NATO, ale ma swobodę ruchu, której my na własne życzenie się pozbawiamy.
Dlaczego nas nikt nie rozumie?
Rewolucja Godności została w Warszawie przyjęta entuzjastycznie, podobnie jak wcześniej radowano się z Pomarańczowej Rewolucji. Obydwie są już historią, jednak polski zapał do współpracy z Ukrainą pozostał, a to między innymi dlatego, że Polska nie chce być kresami Europy i chętnie oddałaby tę rolę Ukrainie. Współpraca jest nam również niezbędna, bo racja stanu wymusza na nas działalność w kontrze do polityki rosyjskiej i zawęża grono potencjalnych partnerów.
Nawet jeśli większości Polaków to się nie spodoba, to nasza polityka sama doprowadziła nas do sytuacji, gdy nie możemy poświęcać partnerskich relacji z Kijowem. Wszystko to, co teraz zdemolujemy, już niedługo będziemy musieli odbudowywać, bo ostatecznie Ukraina jest nam niezbędna. Pojawia się zatem pytanie, czy warto wywracać stół, skoro niedługo naburmuszeni będziemy go ponownie ustawiać?
Zdjęcie główne: U.S. Department of State from United States [Public domain], via Wikimedia Commons
Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu www.eastbook.eu